top of page

KOBIETY NA POMNIKI 

Wiecie, ile jest pomników kobiet w waszej miejscowości? Ale takich podpisanych imieniem i nazwiskiem? W Poznaniu jest aż… jeden. Na kilkadziesiąt pomników przedstawiających mężczyzn.

Właśnie dlatego, 8 marca 2020 roku, zaprosiłyśmy poznanianki do wspólnej akcji. W centralnym punkcie miasta – na Placu Wolności – ustawiłyśmy cokoły. Obok małą wypożyczalnię strojów. I… zaczęło się! Przez kilka godzin na cokołach stanęło kilkadziesiąt kobiecych bohaterek – Aniele Tułodzieckie, Dąbrówki, Bibianny Moraczewskie, Wandy Modlibowskie, Julie Woykowskie, Heleny Szafran, Felki Płatek… Długo by wymieniać.

Niektóre panie dobrze wiedziały, kogo chcą uhonorować, stając na cokole. Innym podpowiadałyśmy, opowiadając o niezwykły kobietach.

Na Placu zjawili się też tłumnie dziennikarze. To mógł być świetny początek dyskusji o tym, dlaczego w przestrzeni publicznej jest tak mało kobiet – nie tylko na pomnikach… Mógł, ale niestety – cztery dni później rozpoczął się lockdown.

My jednak jesteśmy cierpliwe - do tego tematu jeszcze wrócimy!

Tymczasem na razie z pomnikami idziemy w Polskę i proponujemy – zrób zdjęcie pomników kobiet w swoim mieście i prześlij nam zdjęcie! Stwórzmy wystawę w przestrzeni wirtualnej, swoistą mapę – Kobiety na pomnikach.

Projekt "Kobiety na pomniki" oraz wystawa "Uczcijmy Wielkopolanki" finansowane były ze środków budżetowych Miasta Poznania. 
 

Link do wystawy zdjęć online z akcji w Poznaniu - https://www.artsteps.com/view/5ee25a0c04e0c00e5590a333?currentUser&fbclid=IwAR0yyZ3AkQTPIMe8Z5VLJgOsg73ziaylx3xNeYtTtw8XDIslTxzR-wZMg7Q

Zrzut ekranu 2020-03-05 o 12.50.49.png
Zrzut ekranu 2020-03-05 o 12.51.20.png
Zrzut ekranu 2020-03-05 o 12.51.31.png
Zrzut ekranu 2020-03-05 o 12.51.40.png

 Izabella Działyńska 

Księżniczka z prawdziwego zdarzenia - córka księcia Adama Czartoryskiego i Anny Zofii

z Sapiehów Czartoryskiej. 

Urodzona w 1830 w Warszawie a wychowana w Paryżu, w Hotel Lambert wśród polskiej emigracji. W 1857 roku, mimo swojego sprzeciwu, a z woli ojca, została żoną Jana Działyńskiego.

Zamieszkała z mężem w jego zamku z Gołuchowie, który, jak sama pisała „wygląda jak siedziba niedużej kasztelanii w średniowieczu, po ataku i złupieniu”. 

Z dala od rodziny, przyjaciół i ukochanego Paryża, wśród dość jawnie okazującej jej niechęć rodziny męża, ratowała ją… sztuka. Kolekcjonerstwem zajęła się jeszcze w Paryżu. Jako 20 latka brała udział w licytacjach, szukała dzieł, które by ją zachwyciły. 

Do zamku w Gołuchowie sprowadziła niektóre obrazy i rysunki, pamiątki rodzinne i meble, ale tak na serio zajęła się rezydencją dopiero 15 lat po ślubie.

Na początku uciekała z Wielkopolski do Paryża kiedy tylko mogła. Po śmierci matki przejęła jej obowiązki w Hotel Lambert; organizowała poniedziałkowe spotkania i prowadziła pensje dla panien z polskich rodzin. Zdawała sobie sprawę, że świadectwo jej ukończenia dawało szanse na całkiem niezłe dochody. Guwernantkami zostawały często dziewczęta pochodzące ze zubożałych na emigracji, ale zasłużonych rodów.  

W 1870 roku stała się… właścicielką gołuchowskiego majątku. Jan w ten sposób spłacił zaciągniętą u żony pożyczkę, którą przeznaczył na doposażenie powstańców styczniowych. Izabella raczej polityką się nie interesowała, za to w finansach radziła sobie całkiem nieźle. Nadwyżki kapitału chętnie lokowała w akcjach. Zastanawiała się długo, czy kupno Gołuchowa jest dobrym pomysłem. W końcu się zdecydowała.

Wynajęła architektów, zamierzała zrobić z Gołuchowa perełkę na wzór zamków nad Loarą. Mentalność mieszkańców Wielkopolski często doprowadzały ją jednak do rozpaczy. W 1874 pisała do męża: „Zaczynam wierzyć, że w tym kraju nic nie jest możliwe. Uzbrajam się jednak w cierpliwość, żeby przetrwać, ponieważ jestem tak zdegustowana Gołuchowem, że wstrzymuje się od nic nie robienia; gdyby nie wstyd rzuciłabym to wszystko”.

Zamek na zmianę czarował ją i odpychał. Pisała do przyjaciółki Josephine Rousette: „Już nie wiem, co dalej robić, należałoby pozwolić, by ta cała buda się rozpadła” by potem zapewniać męża: „Wydaje mi się, że nie masz pojęcia, jaki Gołuchów jest miły i jak dobrze się tu czuje”. 

To dzięki Izabelli gołuchowski zamek dziś zachwyca.  Staranność, wręcz pietyzm, z jakimi został zmodernizowany to zasługa tego, że Działyńska nigdy nie szła na skróty – wszystko było pod jej kontrolą. Wybór drzwi, okien, materiałów na zasłony, tapet, urządzanie parku, we wszystkim uczestniczyła i miała decydujący głos. Choć na zimę wracała do Francji czy na południe Włoch, cały czas interesowała się tym, co się działo w Wielkopolsce. 

Gości odwiedzających Izabelle przyciągał szczególnie pomieszczenia muzealne, które udostępniano zwiedzającym. Zgromadziła w nich rzemiosło artystyczne z okresu antycznego, staroegipskiego, wczesnochrześcijańskiego i z czasu wędrówek ludów, znakomitą kolekcję emalii, rzeźbę średniowieczną i renesansową, dzieła malarstwa

i tkactwa a także grafikę polską i europejską.

Dzięki wspólnym zainteresowaniom Działyńskich powstała imponująca kolekcja naczyń antycznych, uważana za najcenniejszą w Polsce. 

Nie mieli dzieci. Izabella przed śmiercią założyła Ordynację - chciała mieć pewność, że jej kolekcja nie zostanie rozdzielona i będzie cieszyć kolejne pokolenia.

 

 

 

 

 Bibianna Moraczewska 

Bibianna Moraczewska (1811-1887) była, obok Julii Woykowskiej, pierwszą emancypantką z prawdziwego zdarzenia. Uważała, że dziewczęta powinny się kształcić na równi

z chłopcami. Statut Towarzystwa Pomocy Naukowej dla dziewcząt polskich, które założyła,  przyznawał stypendia dla niezamożnych panien chcących się uczyć na: ochroniarki, wiejskie gospodynie, krawczynie, modniarki, szmuklerki (rzemieślniczka zajmująca się wyrobem materiałów pasmanteryjnych), introligatorki, bony, buchalterki, kasjerki, muzykuski, rzeźbiarki, malarki i rysowniczki. Czy to nie piękne przykłady feminatywów, używanych w XIX wieku?

Bibianna urodziła się w wielkopolskim Zielątkowie, do którego często i chętnie wracała. Razem z bratem Jędrzejem prowadziła w Poznaniu salon artystyczno – literacki, otwarty dla uczonych, artystów i pisarzy. W nim toczyły się żarliwe dyskusje o polityce i literaturze. Odwiedzały Moraczewskich niemal wszystkie osobistości ówczesnego, postępowego świata. 

Ostro krytykowała stan szlachecki, do którego zresztą sama należała, uważając go za bezużyteczny i zepsuty. „Widzę, do jakiej próżniackiej klasy należę, a są w mojej klasie ludzie, którzy dla tego właśnie, że są próżniakami, myślą, że są wyższymi od ludzi pracowitych, jakby szerszenie wynosiły się nad pszczoły." 

Pisze artykuły, powieści, podręczniki. Jak sama przyznaje "co do historii polskiej, to jedno przyznam, wątpię, żeby ją która Polka lepiej ode mnie znała'. Pisze prostym językiem podręcznik "Co się działo w Polsce od samego początku aż do pierwszego rozbioru kraju". 

Bardzo chętnie wypowiadała się na tematy związane z kobietami, które w tamtym czasie nie miały praw wyborczych. Jednak  w 1840 r. odmówiła pisania artykułów o emancypacji dla „Dziennika Domowego”, uzasadniając swoją decyzję słowami: „gdybym była zamężna, byłabym o wiele śmielszą, ale tak wystawię się na szyderstwo, że stara panna, co męża nie może dostać, myśli o emancypacji.”

Bibianna angażowała się nie tylko w prace społeczne, brała też udział w wielu akcjach zmierzających do odzyskania przez Polskę niepodległości. Bo - wbrew temu, czego uczymy się na historii - nie tylko mężczyźni walczyli o wolność Polski i nie tylko oni brali udział

w ruchach narodowowyzwoleńczych. Bibianna kolportowała nielegalne czasopisma polityczne, organizowała zbiórki pieniędzy na rzecz powstańców 1848 i 1863 by pomóc im uciec za granicę i uniknąć więzienia. 

 Zofia Tułodziecka 

„Inteligentna kobieta, czy ta z ludu czy ze sfer wyższych, na każdym stanowisku znaleźć się potrafi – pozwólcie jej tylko być sobą – nie pielęgnujcie sztucznie w niej jakichś przestarzałych form i zasad niezgodnych z duchem czasu” – pisała Zofia Tułodziecka. Wiedziała, o czym mówi – potrafiła znaleźć się wszędzie i poradzić sobie w każdej sytuacji.

W domu rodzinnym się nie przelewało. Rodzeństwa było sporo, a dochody ojca niewielkie.

 

Zofia szybko zdecydowała, że musi zacząć zarabiać, aby pomóc w utrzymaniu rodziny. Mając 16 lat postanowiła, że zostanie krawcową. Ruszyła do Warszawy, aby tam uczyć się fachu. Po powrocie założyła swoją własną pracownie krawiecką. Zaczynała od jednego pokoiku przy ulicy Strzeleckiej by z czasem prowadzić salon dla poznańskich fashionistek. „Rzetelną, sumienną i umiejętną pracą, wytwornem poczuciem smaku stworzyła Tułodziecka pracownię krawiecką w swoim czasie najpierwszą w Poznaniu, którą wraz

z siostra Anielą prowadziła przez długie lata” - pisała jej biografka, Aniela Koehlerówna

w 1933 roku. 

Zofia nie tylko ubierała poznanianki - pomagała im również spełniać się zawodowo. Uważała, że kobiety mają prawo wybrać takie zajęcie, które im odpowiada, czy się to komuś podoba czy nie. Założone przez nią "Stowarzyszenie Personelu Żeńskiego w Handlu i Przemyśle" pomagało kobietom nie tylko znaleźć pracę, ale też udzielało porad prawnych

i wspierało na trudnym rynku. Sytuacja robotników zatrudnionych w przemyśle była ciężka, kobiet - dodatkowo skomplikowana. Nie tylko musiały borykać się z codzienną niechęcią mężczyzn. Problemem były też niższe zarobki. W fabryce chemicznej Milcha na poznańskich Jeżycach, gdzie spora część załogi to były kobiety, pracownicy wykwalifikowani zarabiali ok. 4,30 marek dziennie, niewykwalifikowani 2,50 marek,

a kobiety jedynie 1,30. 

Zofia stała się najważniejszą postacią kobiecego, poznańskiego ruchu zawodowego. Szukała sposobów na to, jak pomóc pracującym. Jednym z jej pomysłów było założenie

w 1907 roku niewielkiej spółdzielni, „Pracowni Sukien”. Zysk dzielony był między wszystkie zatrudnione tam osoby.  

Razem z siostrą, Anielą, mocno angażowały się też społecznie. Ich działania dyskutowane było na łamach poznańskiej prasy. Najbardziej dostawało się siostrom za organizowanie wieców. W „Dzienniku Poznańskim” pojawiały się głosy, że kobiety nie powinny angażować się w taki sposób, lecz być wierne ideałom matki - Polki i nie robić wokół siebie hałasu, czy - broń boże! - występować na arenie publicznej. Jedna z czytelniczek „Dziennika Poznań skiego” pisze: „Feminizm wybujały, o którym matko-polko piszesz, jest tworem Twojej wyobraźni, na prowincji bowiem nic o nim nie wiemy – za to pragniemy wszystkie być prawemi obywatelkami i czynnemi polkami. Piszesz Pani, że występowanie publiczne kobiet uważasz za objaw niezdrowego feminizmu. Zapytuję więc Ciebie, jaki feminizm uważasz za zdrowy, bo ja potępiam wszelki feminizm”. "Feminizm" nabierał pejoratywnego znaczenia.

 

 Wanda Modlibowska 

Wszystko zaczęło się w jej rodzinnej miejscowości, Czachorowa, niedaleko Gostynia.
To właśnie tam w 1929 roku przeprowadzał ćwiczenia 3 pułk lotniczy z Poznania. Wanda, za chwilę studentka wydziału chemii na Uniwersytecie Poznańskim, zachwycona przyglądała się manewrom. Postanowiła studiować i jednocześnie uczyć się latać.

W 1930 roku wstąpiła do Aeroklubu Poznańskiego, w 1931r. zdobyła licencję pilota samolotowego. Po Bałczynie zrobiła kolejne kursy szybowcowe. Okazała się niezwykle uzdolnioną pilotką. "Maria Younga, Wanda Modlibowska i Jadwiga Piłsudska "ostro latały" czego dowodem było dawanie im na przeloty coraz nowszych i doskonalszych szybowców. Te trzy kobiece asy miały ogromny talent i czuły latanie. Stąd też były bardzo popularne – częste reportaże w prasie – i dziś należy podkreślić, iż zaliczały się do elity polskich pilotów szybowcowych" - wspominała po latach inna miłośniczka szybownictwa, Irena Steinbock-Horbaczewska.

Modlibowska w 1937 pobiła sześć rekordów szybowcowych Polski. "Dobijałam wtedy trzydziestki. Ale czułam się tak młoda, tak bardzo młoda. Właśnie skończyłam studia na poznańskim uniwersytecie, obroniłam dyplom z chemii nieorganicznej – wydawało mi się, że cały świat stoi przede mną otworem. Studia trwały co prawda nieco przydługo – blisko 10 lat, ale latanie miało swoje prawa, żeby się wyszkolić w w pilotażu motorowym, żeby trenować w aeroklubie, trzeba było dysponować okrągłą sumką, no i ciężko harować

w cukrowni Gostyń."

W 1937 roku bez przygotowania i w zasadzie z marszu, Wanda pobiła też inny rekord: rekord świata. Lądując na lotnisku szybowcowym zorientowała się, że w powietrzu jest mnóstwo samolotów. Właśnie zaczął wiać halny, warunki były więc idealne. Wielu pilotów chciało tego dnia pobić rekord długości utrzymywania się w powietrzu. 


"O 8:38 rano wystartowałam wystrzelona z lin gumowych. Komar charakteryzował się zwrotnością i małym opadaniem, ale nie był to szybowiec wyczynowy – otwarta kabina osłonięta była tylko owiewką, więc w nocy potężnie zmarzłam. Dotrwałam do ciemności

w powietrzu bez żadnych zakłóceń, korzystając z licznych kominów termicznych. Potężnie chciało mi się tylko jeść, gdyż – aby nie zapeszyć – niczego nie wzięłam. Teraz trzeba jednak było podjąć „męską” – to znaczy czy próbuję pobić męski rekord - decyzję. Powiedziałam sobie bez wahania – tak! Mimo, że wiatr cichł, prądy termiczne wygasły, latałam dalej tam i z powrotem na słabym „żaglu” zboczowym. Tym razem głównym motorem mojej decyzji i mojej wy trwałości była chęć... dopieczenia kolegom. Dać im bobu tak, żeby popamiętali, że kobieta też coś potrafi!"

Udało się. Wanda spędziła w powietrzu 24 godziny i 14 minut. W Polsce jej wynik został poprawiony dopiero pod koniec lat 40.

Zrzut ekranu 2020-03-05 o 12.51.07.png

 Kazimiera Iłłakowiczówna  

Urzędniczka państwowa, poetka, pisarka, tłumaczka, poliglotka i nauczycielka.  Urodzona pod koniec XIX wieku była uczestniczką niezwykłych wydarzeń, obserwatorką zmieniającego się świata. Zapraszali ją do swojej grupy Skamandryci; konwersowała

z Josephem Goebbelsem o tym, co warto wiedzieć, a o czym lepiej nie mieć pojęcia; to na jej rękach, chwilę po zamachu, zmarł pierwszy prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, Gabriel Narutowicz.

Od najmłodszych lat lubiła postawić na swoim. Bywała okrutna dla najbliższych. Jej siostra Barbara wspominała: „Wyjadała z puszki kakao przeznaczone i wymierzone dla nas obu na ranne śniadania. Przez to wychodziłam nieraz rano bez śniadania. Czułam do niej o to żal, ale niesłusznie, bo sama byłam sobie winna, przez zbytnią pobłażliwość.”

Była niespokojnym duchem. Siedzenie w jednym miejscu niezmiennie ją nużyło.

Po studiach na krakowskim Wydziale Filozoficznym wyjechała do Londynu, gdzie – zafascynowana ruchem sufrażystek – rozdawała ich broszury na ulicach. Wstąpiła do organizacji wojskowej mającej wspierać Legiony Polskie Piłsudskiego. Chciała nauczyć się strzelać, być przydatna, pomóc Ojczyźnie w potrzebie. Piłsudski był dla niej objawieniem – napisała do niego list, w którym proponuje, że zostanie jego… adiutantem. Przyszły Naczelnik wytłumaczył jej jednak dobitnie, do jakiej pomocniczej służby nadają się według niego kobiety.

Obrażona podarła korespondencje.

Historia jednak potrafi być przewrotna. Iłłakowiczówna kilka lat później zostaje sekretarzem osobistym ministra spraw wojskowych, którym jest  właśnie Piłsudski. Głównym jej zadaniem jest… odpowiadanie na listy, które do niego przychodzą.  

Krótko po odzyskaniu niepodległości dostała posadę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Jest początkowo jedyną kobietą na stanowisku referendarza. Wykształcona, znająca języki, traktowała służbę Polsce bardzo poważnie. Jednak nie wszyscy uważają, że kobiety powinny zajmować w urzędach stanowiska wyższe niż sekretarek. Zachowanie kolegów musiało jej wyjątkowo doskwierać, bo zazwyczaj powściągliwa decyduje się na wyznanie

w jednym z listów:  „Nie wiem, czy w przyszłości kobiety będą pracować po biurach, a jeśli będą, to czy będą miały do zwalczenia ze strony kolegów tyle samo instynktownej niechęci do ich obecności przy warsztacie na równi z mężczyznami, co dzisiaj.”

Do pracy w biurze chce zamówić suknie, która będzie zakrywała jak najwięcej ciała –

w końcu w ministerstwie pracują sami mężczyźni. Nie lubiła ściągać na siebie niepotrzebnych spojrzeń. Żadna krawcowa nie chciała jednak uszyć czegoś, co było kompletnie niezgodne z obowiązującą modą. Iłłakowiczówna jednak się nie poddała; nie miała w zwyczaju ustępować. Skoro nie mogła mieć odpowiedniej sukni… kazała przygotować obudowane biurko, które zasłoni ją dokładnie od pasa w dół. 

W przeciwieństwie do służby w Ministerstwie swojej poezji nie traktowała poważnie. „Natchnienie? Nic o nim nie wiem. Talent – jest jak zapasy w spiżarni. Skoro tam są, no to są, można po nie sięgać.” Nie pociągało jej życie romantycznej poetki bez grosza przy duszy. Uważała, że wiersze pisać może każdy, ale to praca w służbie Polsce była dla niej najważniejsza. Pisarka i satyryczka Magdalena Samozwaniec, nie mogła zrozumieć, dlaczego Iłłakowiczówna jest bardziej dumna ze swojego urzędowego stanowiska niż poezji.

Była poliglotką. Znała francuski, niemiecki, angielski, rosyjski, grekę, tłumaczyła

z rumuńskiego i węgierskiego. 

Nie miała dzieci. Nigdy nie wyszła za mąż, niewiele wiadomo o jej związkach. Mimo to jej przekład „Anny Kareniny”, jednej z najwspanialszych historii miłosnych wszech czasów, do dziś uznawany jest za kongenialny.

bottom of page